Okres
Bożego Narodzenia jak chyba żaden inny – przynajmniej w polskiej tradycji –
obfituje w rozmaite elementy pobożności ludowej. Szczególnie bogatym jej
przejawem są kolędy i pastorałki, których teksty mówią bardzo wiele o tym, jak
teologiczna treść uroczystości Bożego Narodzenia rezonuje w zbiorowej
świadomości religijnej. Okazują się zarazem ciekawym źródłem pytań
teologicznych, których zasięg jest o wiele szerszy, niż prosta (czy czasem
wręcz naiwna) treść samej kolędy.
Problemy z Dzieciątkiem
Pośród
kolęd i pastorałek daje się wyróżnić pewna szczególna ich grupa. Jej cechą charakterystyczną
jest specyficzna forma literacka: cały utwór lub jego część stanowi rozbudowaną
apostrofę do Dzieciątka Jezus. Bodajże najjaskrawszy przykład stanowi
pastorałka „Lulajże, Jezuniu”, jednak podobne motywy można przykładowo
znaleźć również w kolędach „Bóg się rodzi” („Podnieś rękę, Boże
Dziecię…”), „Do szopy, hej, pasterze”, „Pójdźmy wszyscy, do stajenki”,
czy „W żłobie leży”.
Zatrzymajmy
się na chwilę przy pierwszym pośród poruszonych przykładów. Cała pastorałka „Lulajże,
Jezuniu” ułożona jest w formie kołysanki skierowanej do leżącego w żłóbku
małego Jezuska. Kolejne zwrotki zawierają rozmaite zwroty stylizowane na język,
jakim mówi się do małego dziecka, czy wręcz niemowlęcia. Wskazują na to przede
wszystkim zdrobnienia, które (obok apostrofy i anafory) urastają do rangi
głównego środka stylistycznego całego utworu. Można by próbować zinterpretować
całą pastorałkę jako słowa włożone w usta Maryi kołyszącej Jezusa do snu,
jednak w refrenie pojawia się ona jako „osoba trzecia” („a ty Go, Matulu, w
płaczu utulaj”). Podmiotem lirycznym jest zatem nie Maryja, a raczej sam
autor tekstu, a za nim każdy śpiewający pastorałkę (zbyt chyba karkołomne –
chociaż możliwe – byłoby utożsamianie go z Józefem). Podmiot liryczny staje
obok Świętej Rodziny i wraz z nią wchodzi w przeżywanie całej sceny.
Jest
to z pewnością piękny i głęboki przykład kontemplacji sceny Narodzenia, a także
niezwykle wyrazistej ekspresji uczuć religijnych. Należy jednak postawić
pytanie: czy zwroty skierowane do Jezusa wyobrażonego jako niemowlę można
traktować jako modlitwę?
Z
pewnością niedostatecznym argumentem jest samo wykorzystanie w strukturze literackiej
form adresatywnych. Mamy choćby kolędę „Ach, ubogi żłobie”, która nie
jest przecież modlitwą do żłobu, a tytułową apostrofę należy traktować jedynie
w kategoriach zabiegu stylistycznego podnoszącego raczej literackie, niż
teologiczne walory tekstu.
Czy
można zatem modlić się do Dzieciątka Jezus? Dlaczego zwracanie się do Niego
miałoby stanowić dla kogoś problem? Odpowiedź jest prosta – bo Dzieciątka Jezus
już nie ma. A przynajmniej na pewno nie ma go w takiej postaci, w
jakiej dwa tysiące lat temu usypiała je Maryja i adorowali Pasterze.
Przykład
takiej świadomości znajdziemy w innej z kolęd („O gwiazdo Betlejemska”):
„O nie masz Go już w szopce, nie masz Go
w żłóbku tam! / Więc gdzie pójdziemy, Chryste? Gdzie się ukryłeś nam? /
Pójdziemy przed ołtarze wzniecić miłości żar / i hołd Ci niski oddać: to jest
nasz wszystek dar”.
Tutaj
przesłanie jest jasne: Jezus narodził się w Betlejem, ale jeśli poszukujemy Go
dzisiaj, musimy zwrócić się nie tam, gdzie był kiedyś, ale tam, gdzie jest
teraz. Autor wskazuje na Eucharystię jako przestrzeń tej szczególnej obecności[1].
Czym jest modlitwa?
Zanim
odpowiemy na postawione powyżej pytanie, wypada zapytać: a czym właściwie jest
modlitwa? Okazuje się, że jest to pytanie kluczowe. Jeśli bowiem modlitwę
rozumiemy jako pobożne rozważanie jakichś prawd religijnych, problem staje się
niemal absurdalny. Jest bowiem oczywiste, że można i należy rozważać życie
Chrystusa – w tym również Jego narodzenie. Przykłady takich praktyk i zachęty
do nich znajdziemy czy to w pismach Świętych, czy w rozmaitych tradycjach
modlitwy Kościoła (choćby w różańcu). Jest to jednak zaledwie połowiczna
odpowiedź. Sprowadzenie modlitwy do rozważania pewnych tajemnic oznaczałoby jej
redukcję do jakiegoś intelektualnego ćwiczenia z większą lub mniejszą (w tym
przypadku raczej większą) dozą uczuć religijnych.
Trzeba
jasno powiedzieć: modlitwa chrześcijańska nie jest (tylko) ćwiczeniem świadomości.
Najistotniejszym elementem modlitwy jest relacja, którą nawiązujemy[2].
Relacja, która odnosi się do realnej Osoby. Rozważać można cokolwiek, tak samo
przedmiot realny, jak i wyobrażony; tak samo wydarzenia teraźniejsze, jak
i przeszłe oraz przyszłe. Osobową relację można nawiązać tylko z osobą, która
jest obecna tu i teraz – i taką, jaka jest tu i teraz.
Do Kogo się modlimy?
Na
obecnym etapie historii zbawienie (od Wniebowstąpienia do Paruzji) Chrystus,
z którym wchodzimy w relację to Chrystus Uwielbiony, który „siedzi po
prawicy Ojca”. Warto w tym kontekście przyjrzeć się gramatycznym
formom symbolu wiary:
„(…) I zmartwychwstał trzeciego dnia,
jak oznajmia Pismo. I wstąpił do nieba; siedzi po prawicy Ojca. I powtórnie
przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych, a królestwu Jego nie będzie końca”.
Καὶ ἀναστάντα τῇ
τρίτῃ ἡμέρα κατὰ τὰς Γραφάς. Καὶ ἀνελθόντα εἰς τοὺς οὐρανοὺς καὶ καθεζόμενον ἐκ
δεξιῶν τοῦ Πατρός. Καὶ πάλιν ἐρχόμενον μετὰ δόξης κρῖναι ζῶντας καὶ νεκρούς, οὗ
τῆς βασιλείας οὐκ ἔσται τέλος.
Od
strony formy gramatycznej czasowniki „zmartwychwstał” i „wstąpił”
(a także wszystkie poprzedzające odnoszące się analogicznie do Chrystusa)
wyrażone są w greckim oryginale przez participia (imiesłowy) aorystu.
Aoryst jest specyficznym dla greki czasem przeszłym, który wyraża „czynność
dokonaną, która jest uprzednia w stosunku do czynności głównej zdania” [3].
Za pomocą gramatycznych form imiesłowów czasu teraźniejszego wyrażone
zostały czasowniki „siedzi” i „przyjdzie” [4].
Kolejny czasownik („nie będzie”) jest już formą czasu przyszłego.
Symbol
oddziela zatem wyraźnie w historii zbawienia etapy minione[5],
etap teraźniejszy i etapy, które mają nastąpić w przyszłości. Etap teraźniejszy
jednoznacznie odnosi się do sytuacji Chrystusa „zasiadającego po prawicy
Ojca”, na którego powtórne przyjście oczekujemy[6].
Przy
okazji można by zwrócić uwagę na formę, w jakiej występują czasowniki odnoszące
się do życia wewnątrztrynitarnego, szczególnie porządku pochodzeń Osób Trójcy
Świętej. Okazuje się, że nie ma tutaj konsekwencji. Tam, gdzie mowa jest o
zrodzeniu Syna pojawiają się formy aorystu (γεννηθέντα οὐ ποιηθέντα – „zrodzony,
a nie stworzony” ), tam z kolei, gdzie mowa jest o pochodzeniu Ducha –
forma teraźniejsza (ἐκπορευόμενον – „pochodzi”). Mamy tu do czynienia z
rzeczywistością, która wymyka się wszelkiemu czasowemu ujęciu i ani czas przeszły,
ani teraźniejszy nie są całkowicie adekwatne. Co ciekawe, w Symbolu Apostolskim
w ogóle nie pojawiają się tu formy czasownikowe, a jedynie sformułowanie: „Syna
Jego jedynego” (τὸν υἱὸν αυτοῦ τὸν μονογενῆ) neutralne pod względem
czasowym.
Gdyby
chcieć podsumować w zwięzłej formule, kim jest Chrystus, do którego zwracamy
się w modlitwie, należałoby stwierdzić: jest Słowem Ojca, drugą Osobą Trójcy
Świętej istniejącą poza wszelkim czasem i zmiennością, który przez unię
hipostatyczną do subsystencji swojej boskiej Osoby przyjął ludzką naturę
podległą czasowi i jako człowiek na obecnym etapie historii zbawienia w ciele
uwielbionym „zasiada po prawicy Ojca”.
Jeśli
więc rozumiemy modlitwę jako relację, to modląc się do Chrystusa, wchodzimy
w relację zawsze z Chrystusem chwalebnym[7].
W tej relacji nie można pominąć etapów i wydarzeń Jego życia, które w
Ewangelii „otrzymują trwałość wieczną” [8].
Nie znaczy to jednak, że Jezus przez całą wieczność jest dzieckiem, czy że jest
na wieki wieków ukrzyżowany.
W
podobnym sensie można powiedzieć, że w każdym z nas żyje dziecko, którym byliśmy
i są w nas zawarte wszystkie wcześniejsze etapy naszego życia. Kolejne momenty
są jak kolejne warstwy, które przyrastają na wcześniejszych. Jednak choć jest
we mnie obecna (i w jakiś sposób żywa) cała moja historia, nie jestem już
dzieckiem, którym byłem kilkanaście lat temu.
Chrystus,
który wstąpił do nieba, żyje na wieki, a w Nim żywe i obecne są wszystkie
momenty i wydarzenia Jego życia, które składają się na Jego tożsamość jako
człowieka. Co więcej, tylko przez te momenty historii Jego życia możemy Go
poznawać; one są „miejscem” objawienia się Jego Bóstwa. Rozważamy zatem
historię narodzenia Jezusa w Betlejem i dzięki temu lepiej wchodzimy w relację
z Jezusem Uwielbionym.
Przekładając
to na łatwiej zrozumiały przykład: to jak różnica między rozmową z dzieckiem,
a rozmową z dorosłym przyjacielem o jego dzieciństwie. Poznając historię życia
przyjaciela lepiej rozumiem to, kim jest obecnie i dzięki temu mogę zbudować z
nim lepszą relację. Jego historia stanowi część tego, kim jest obecnie.
Jednocześnie byłoby absurdem zwracać się do niego jak do dziecka, albo
rozmawiać z nim o wydarzeniach sprzed paru lat tak, jakby właśnie się
wydarzały. To, co minione jest częścią tego, co teraźniejsze – ale właśnie jako
minione.
Dlaczego
zwracanie się do Dzieciątka Jezus jako do dziecka miałoby być tak problematyczną
formą modlitwy? W najlepszym razie można by zapytać: po co zwracać się jak do
dziecka do Kogoś, o kim wiem, że dzieckiem już nie jest? Gorzej natomiast, gdy
ktoś traktuje taką formę „na serio” i nie ma z tym żadnego problemu. Oznacza to
bowiem, że nie dostrzega różnicy między osobą wyobrażoną i Osobą realną,
jakkolwiek niewidzialną. Zwracani się do swoich własnych wyobrażeń może
skutkować jedynie wzmożeniem określonych emocji religijnych. Owszem, zdrowa
duchowość przewiduje miejsce dla uczuć i emocji, zakłada jednak jako swój
fundament autentyczną relację z Osobą. Duchowość sprowadzona do emocji i
indyferentna w stosunku do relacji to kręcenie się wokół siebie (korci, by
rzec: duchowa ipsacja).
Owszem, można by mówić o tym jako o winie tylko w przypadku jakiegoś świadomego odrzucenia realnej Osoby w imię własnych wyobrażeń o niej, które wydają się bardziej atrakcyjne. Chodzi raczej o bardziej lub mniej zawinioną ignorancję, czy po prostu niedostatki edukacji religijnej. Trzeba tu postawić pytanie: jakiej modlitwy uczymy? Na co zwracamy uwagę? Można spokojnie domniemywać, że prosta modlitwa do Dzieciątka Jezus ma wartość przez wzgląd na dobrą intencję jej towarzyszącą. Nie można jednak poprzestać na tym stwierdzeniu i potraktować go jako zwolnienia z obowiązku pogłębiania świadomości religijnej.
[1] Oczywiście kolędy służą tu wyłącznie za przykład
i wyraz religijnej świadomości. Te same pytania należy odnieść do wszelkich
modlitw do Dzieciątka Jezus, a dalej – do wszelkich modlitw odwołujących się do
jakiegoś konkretnego momentu z życia Jezusa. Tu zatrzymamy się na analizie
modlitw do Dzieciątka Jezus, natomiast wnioski należałoby rozciągnąć na
wszystkie analogiczne sytuacje.
[2] Akcentuje ją np. klasyczna
definicja modlitwy autorstwa św. Teresy od Jezusa, która modlitwę określa jako „rozmowę
z Tym, o którym wiemy, że nas kocha”.
[3] A. Piwowar, „Greka Nowego
Testamentu. Gramatyka”, Kielce 2010, s. 181.
[4] W łacińskim przekładzie mamy już
jednak participium futuri activi.
[5] Aspekt ten jest dodatkowo
podkreślony przez użycie aorystu, który – jak zaznaczono – odnosi się do
wydarzeń minionych i nie zawiera odniesienia do teraźniejszości, z czym mamy do
czynienia w przypadku czasu perfectum (por. A. Piwowar, „Greka
Nowego Testamentu”, s. 147). Warto jednak zaznaczyć, że łacińska wersja Credo
we wszystkich wzmiankowanych miejscach używa czasu perfectum.
[6] Szerszego wyjaśnienia i
interpretacji wymagałoby użycie czasu teraźniejszego również w przypadku
czasownika „przyjdzie”. Tutaj musimy jednak zostawić je na boku, jako że
nie czuję się kompetentny do takiej analizy, zaś zagadnienie nie dotyka
bezpośrednio postawionego wcześniej problemu.
[7] por. J. W. Gogola, „Teologia
komunii z Bogiem”, Kraków 2003, s. 45.
[8] J. W. Gogola, „Teologia komunii
z Bogiem”, s. 46.
„Dziecię nam się dziś narodziło” Szukając autorytatywnego wzorca modlitw związanych z tajemnicą […]